Rano szybko ruszyliśmy się z miejsca i zaczęliśmy szukać czegoś lepszego i taniego. Udało się w miarę szybko. W nowym hosteliku postanowiłem wymienić kaskę i za 50 euro dostałem pokaźny plik wielomilionowych banknotów. Od razu nie przeliczyłem, ale jak wróciłem do pokoju to szybko to zrobiłem - no i oczywiście brakowało 2 mln „turkiś lira”. Schodzę na parter, a właściciel, u którego wymieniałem pieniądze, woła do mnie od razu machając ręką – wiem, wiem, chodzi o 2 mln, przepraszam, ale to tylko równowartość coca-coli, więc bez nerwów…
Jak się później okazało, była to typowa postawa ludzi obcujących w nadmiarze z turystami – nie mam mowy, żeby ktoś cię napadł jak w Polsce i zabrał portfel, a na dodatek pobił („nie bój się, bo ci zajebię”) – nic z tych rzeczy, ale żeby „przez przypadek” źle wydać resztę i trochę przekręcić – to jak najbardziej! I wszystko oczywiście w miarę miłej atmosferze. Jakoś szybko się do tego przyzwyczailiśmy:)
Stambuł nas urzekł – idealna mieszanka „europejskości” i Azji (z przewagą tego drugiego). Zobaczyliśmy Aya Sofię i Pałac Dolmabahce – pierwsze to kawał historii, a drugie to symbol otomańskiego bogactwa (na drugi symbol bogactwa – Pałac Topkapi – nie było nas stać (był to czas kiedy przestali w Turcji honorować jakiekolwiek ISICi i inne karty, a za zwiedzanie czegokolwiek kazali sobie słono płacić – trudno, innym razem…).
Pozwiedzaliśmy sobie meczety – Niebieski, Sulejmana Wspaniałego, Nowy i Książęcy – przycupnęliśmy sobie na dywanach i obserwowaliśmy modlących się ludzi, słuchaliśmy nawoływania muezina – super wrażenie! Nie będę pisał banałów w stylu – „zmieniło to nasz stosunek do islamu” – bo od początku był on inny od tego czym karmi nas telewizja (do dziś nie mamy TV). Najlepiej przeczytajcie sobie tę część naszej relacji, która dotyczy wschodniej Turcji, a w szczególności Kurdystanu – centrum terroryzmu, wszelkiego zła i szatana we własnej osobie…