Jesteśmy w Sanli Urfa – mieście, które jest święte zarówno dla chrześcijan jak i dla muzułmanów. Jest tam bowiem grota Abrahama, który jest czczony w obu religiach. Jest też grota w której mieszkał Hiob, gdy bóg zesłał na niego nieszczęścia…
Jak to bywa z świętymi miejscami – jest tam masa pielgrzymów, nie tylko z Turcji, ale i z pobliskiej Syrii i innych państw. Widzieliśmy tam kobiety o blisko-wschodniej urodzie i błękitnych, hipnotyzujących oczach – zupełnie jak z tego sławnego zdjęcia z National Geographic.
Święte w Urfie są jeszcze karpie, które pływają sobie w ogromnym, przyświątynnym basenie i wszyscy je dokarmiają, więc niektóre wyglądały trochę jak karpie ze stawów w Łazenkach Królewskich (choć do tych polskich, pod względem masy, było im jednak jeszcze daleko).
Samo miasto wyglądało jednak bardzo biednie – nie ma się czemu dziwić, na około jedynie pustynia, piasek i lita skała – zero życia plus wypalające mózg słońce. Trzeba wspomnieć, że jedliśmy tutaj najgorszy kebeb w życiu – wyglądał dość atrakcyjnie, bo był pieczony na mieczach (tak, na takich rycerskich), ale smakował jak…
Z Urfy wybraliśmy się na wycieczkę do pobliskiego miasteczka – Harranu, które mieści się prawie pod samą granicą z Syrią i słynie z bardzo starych, kilkusetletnich glinianych domków (daje to pojęcie o poziomie opadów w tym rejonie…) oraz ruin pierwszego muzułmańskiego uniwersytetu.
Gdy wysiedliśmy z busiku w Harranie momentalnie obległa nas gromada dzieciaków, które przekrzykując się, zaczęły nas zapewniać, że każde z nich jest najlepszym przewodnikiem w okolicy. Nie dawały nam zupełnie dojść do słowa. Wypatrzyłem więc w tłumie chłopaka, który nie wrzeszczał i nie pchał się przed wszystkich – wyglądał trochę na nieśmiałego, bo miałem wrażenie, że jest z nich wszystkich najstarszy, ale młodziaki i tak go wygryzły z biznesu. Powiedziałem, więc nagle, że cisza, ja wybieram – i wskazałem na najstarszego. Ten się oczywiście ucieszył, ale cisza nie trwała długo, bo młodziaki z zawiścią zaczęli na niego patrzeć, a potem okładali się jeszcze pięściami między sobą, harmider więc powrócił, ale my już odchodziliśmy z naszym przewodnikiem i nic nas to nie obchodziło.
Koleżka był nad wyraz spokojny – to co trzeba nam objaśnił, nie był nachalny, czyli wszystko zgodnie z planem. Zobaczyliśmy ruiny uniwersytetu, później wybraliśmy się do glinianych domków (niektóre są do dziś wykorzystywane przez miejscowych np. jako pomieszczenia dla zwierząt), gdzie nawet przebraliśmy się w miejscowe stroje. Dodać trzeba, że wraz z nami cały czas podążał trzeci członek wycieczki – UPAŁ, i to taki, że wymiękliśmy, po prostu lało się z nas…