Do miasta Tatvan przyjeżdżamy nad ranem, jeszcze przed świtem i od razu kierujemy się pod wypatrzony hotelik – pukamy w drzwi, ale nikt nie odpowiada, wszyscy śpią, łącznie z recepcjonistą. No nic – czekamy, aż wstanie dzień i recepcjonista:)
Teraz należy się dygresja o Farogu i Mehmecie… Otóż, przygotowując się do tej wycieczki przeszperałem wszystkie możliwe fora o atrakcjach Turcji – korzystałem między innymi z listy mailowej Trampa, gdzie ktoś opisywał Mehmeta i Faroga, jako rewelacyjnych gości, którzy świetnie obwiozą po okolicy (naszym celem był krater Nemrut Dagi – nie mylić z górą Nemrut Dagi z ogromnymi głowami na szczycie), opowiedzą ciekawe rzeczy itp. Gdy się zapytałem jak ich znaleźć, ktoś odpowiedział mi "sami cię znajdą"... Pomyślałem – jasne, przyjeżdżam do jakiegoś Vanu na końcu świata, a Mehmet i Farog już na mnie czekają…
No więc tak stoimy i przysypiamy pod naszym hotelem, słońce tymczasem zaczęło wstawać na dobre, więc zacząłem znowu pukać, żeby ktoś otworzył – nagle podniósł się jakiś zaspany młody chłopak, który okazało się, że spał na kanapie pod samymi drzwiami, w które pukałem, ale widać miał mocny sen, bo dopiero teraz go obudziłem (a może sam się po prostu obudził). Zaczynamy się gramolić z bagażami, żeby się zainstalować w hotelu, aż tu nagle podjeżdża furgonetka i wysiadają z niej 2 starsi panowie (na oko 60ka) – zagadują po co przyjechaliśmy, oferują obwózkę po okolicy i wizytę w kraterze, zgadzamy się, a oni negocjują z hotelem, któremu nas podwędzają. Pakujemy się z Ewą do furgonetki i ruszamy – wtedy pytam się jak się nazywają, a panowie: „Ja jestem Farog, a to jest Mehmet”:) Wtedy jak coś nie pierdyknie, hałas ogromny – a to moja własna szczęka, opadła mi po prostu z wrażenia;)
Wjeżdżamy na wygasły wulkan, coraz wyżej i wyżej – z samej góry widać niekończące się jezioro Van, okoliczne góry i trzy jeziora wewnątrz krateru, do którego zmierzamy – jest naprawdę niesamowicie! Gdy zjeżdżamy do wnętrza krateru okazuje się, że oprócz nas jest jeszcze para Słoweńców, z którymi gadamy taką mieszanką angielskiego i polskiego:) Potem idziemy zwiedzać – jedno jeziorko jest niezbyt ciekawe, bo jakieś takie małe i błotniste; w drugim, większym, woda jest gorąca; a trzecie, największe, ma przejrzystą orzeźwiającą wodę, więc w sam raz na kąpiel:) W niektórych miejscach z dziur w ziemi wydobywa się para – hmm, może to wcale nie jest taki wygasły wulkan…
Pod koniec dnia mamy 2 opcje do wyboru – albo nocleg tutaj w kraterze, albo w wiosce Mehmeta – wybór pada na wioskę. Namioty rozbijamy w ogrodzie, ale na kolację zapraszają nas do jednego z domów. Warunki bardzo proste – np. na „podłodze” klepisko – ale obok nowoczesna lodówka:) Wszyscy siadamy po turecku na dywanie na środku domu i zaczynamy zajadać i gaworzyć – ogólnie rodzinna atmosfera. Oczywiście rozmawiają z nami faceci, panie i dziewczynki w tym czasie się krzątają, przygotowują posiłki, a niektóre się przysłuchują, ale z daleka…
Rano panowie odwożą nas na autokar do Dogubayazit i wtedy wynika dość niezręczna sprzeczka dotycząca kosztu całej atrakcji – czujemy się trochę oszukani, bo mamy wrażenie, że coś zostało nam obiecane za darmo, a Mehmet kazał nam potem za to zapłacić (chociaż i tak byliśmy tak zadowoleni, że planowaliśmy im dać dodatkową kaskę…). Rozstajemy się dość chłodno i gdy później jeszcze Mehmet podbiega do autokaru i mówi, żebyśmy w Dogubayazit zatrzymali się w takim to a takim hotelu, bo on tam zadzwoni i będziemy mieli zniżkę, to już nie za bardzo w to wierzymy…