Jedziemy do miejscowości Tatvan, ale najpierw chcemy się zatrzymać trochę wcześniej, żeby zwiedzić wyspę Akdamar na jeziorze Van. Wysiadamy więc z autokaru trochę wcześniej i pakujemy się w busika, żeby dotrzeć tam gdzie chcemy.
Jedziemy tylko my i lokalsi w turbanach. Słyszymy, że z tyłu (my siedzimy z przodu) rozpoczęła się zażarta dyskusja na nasz temat (takie rzeczy się czuje, tym bardziej gdy mówiący co chwila macają twoja karimatę:)) W końcu panowie widocznie nie osiągają konsensusu i decydują się mnie o coś zapytać – jeden z nich przykłada złożone ręce do policzka i pyta się czy karimata służy do spania, gdy odpowiadam, że tak, on się dumnie uśmiecha i mówi reszcie "a nie mówiłem";)
Zatrzymujemy się przy kempingu nad jeziorem Van, wszędzie w około góry – piknie! Samo jezioro jest po prostu gigantyczne (wielkie jak takie małe morze;)) i słynie z „potwora z jeziora Van” – są na necie nawet filmiki i relacje z ludźmi, którzy widzieli toto. Ponadto, woda jeziora Van ma odczyn zasadowy – znaczy to mniej więcej tyle, że jak się zanurzy w niej rękę, to ma się uczucie jakby ktoś rozpuścił w niej proszek do prania – ręce robią się śliskie i po wynurzeniu ma się wrażenie, jakby się nie wszystko z nich zmyło:)
Pakujemy się na motorówkę i płyniemy na wysepkę na jeziorze, na której znajduje się stary ormiański kościółek. Cała wyspa jest trochę jak z bajki – niezamieszkana, pagórzasta, otoczona pięknymi widokami – woda plus góry, no i jeszcze ten dobrze zachowany kościółek. Cały dzień spacerujemy i bumelujemy na wyspie – pomimo historii o potworze postanawiamy się wykąpać – woda jest super przejrzysta i rzeczywiście jak się w niej zanurzamy to tak jak byśmy wpadli do balii z mydlinami:) W pewnej chwili coś, jakby wąż, owija się wokół mojej nogi i zaczyna ciągnąć pod wodę z ogromną prędkością – zanurzam się coraz głębiej i głębiej, woda staje się ciemna i zimna, a światło na górze powoli zanika… Oczywiście żartuję, nic takiego się nie stało, ale jak się kąpałem to czułem się z lekka niepewnie, przyznaję się:)