Zmierzamy na sam koniuszek wschodniej części Turcji – nasz cel to okolice jeziora Van.
Żeby tam się dostać, musimy przejechać przez Kurdystan – a konkretnie przez jego stolicę, Diyarbakir – czyli wjeżdżamy w paszczę lwa, kolebkę terrorystów, Mordor, królestwo szatana samego i co jeszcze nam wymyśli telewizja. Na drogach zaczynają się kontrole wojskowe – oprócz tego, że Kurdystan, to jeszcze na dokładkę w pobliżu Syria i Iran – na pustkowiu co jakiś czas stoją czołgi i żołnierze kontrolują dokumenty… Po jakimś czasie wjeżdżamy do Diyarbakiru – symbolem miasta jest ogromny arbuz, więc wydaje się wesołe, ale na ulicach już nie jest tak śmiesznie – co jakiś czas rogatki (nigdy wcześniej nie widzieliśmy na żywo…), czyli wozy opancerzone, worki z piaskiem, drut kolczasty, żołnierze z kałachami – rzeczywiście ponuro…
Mamy tam czekać na przesiadkę parę dobrych godzin (8, 5??), więc naczytawszy się wszystkich złych opowieści, zaczynamy wzmagać czujność (nie jest to strach, tylko, powiedzmy, „zwielokrotniona" uwaga na portfel, plecak i bezinteresowną pomoc…). W busiku zagaduje mnie gość, który parę lat spędził w Niemczech (gadamy więc, tak tak, po niemiecku!) – oferuje nam pomoc. Idziemy wraz z nim do biura podróży, gdzie załatwiamy dalsze bilety, potem on oferuje nam (ze względu na czekające nas tyle godzin oczekiwania na następny autobus) wizytę u jego kolegi, który kiedyś studiował w Rosji, jest z wykształcenia lekarzem, ale teraz prowadzi knajpę…
Wiem, teraz to wszystko brzmi jakoś tak niewiarygodnie, ale tam tak wygląda życie – możesz być świetnym lekarzem, ale nie koniecznie z tego wyżyjesz, a może popełniłeś parę błędów w życiu i teraz wylądowałeś w knajpie – nigdy nic nie wiadomo. Później się dowiaduję od mojego „niemieckiego” przyjaciela, że został on wydalony z Niemiec, za jakieś „szacher-macher”…
Wszyscy oni okazali się wspaniałymi ludźmi, spędziliśmy tam praktycznie 1/3 dnia siedząc i gadając tylko po niemiecku (z gościem z busa) i po rosyjsku (z lekarzem) – wyglądało to mniej więcej tak, że ja słuchałem opowieści po niemiecku i streszczałem Ewie (ona niemieckiego ni w ząb), a po rosyjsku mówiliśmy po polsku tylko zmiękczając końcówki – cyrk na resorach, ale się udało, było na serio śmiesznie i miło. Panowie włączyli dla nas TV Polonia, żebyśmy sobie zarzucili trochę ojczyzny. A czaju to chyba nigdy w życiu więcej nie wypiliśmy - donosili i donosili:) Poszliśmy również na małą wycieczkę po okolicy i weszliśmy na dobrze zachowane fortyfikacje okalające Diyarbakir...
Wieczorem nasz „niemiecki” przyjaciel odprowadził nas jeszcze na autokar i tak rozstaliśmy się ze stolicą Kurdystanu.