Wjechaliśmy na granicę ukraińsko-rumuńską – deszcz leje, stanęliśmy na jakimś dziwnym pustkowiu ziemi niczyjej, na bocznicy pełno smutnych postaci – ni to celnicy, ni żołnierze – i usłyszeliśmy tajemnicze hałasy... Później okazało się, że hałasują smutni panowie majstrowie, którzy zmieniali koła pociągu (w końcu opuszczaliśmy były ZSRR i szyny robiły się węższe:)
Wreszcie doczekaliśmy się tradycyjnej w tych stronach kontroli najsmutniejszych z smutnych, czyli ukraińskich celników. Panowie nie otwierali naszych bagaży, ale jeden z nich wdrapał się po siedzeniach i odkręcił szybkę zasłaniającą jarzeniówkę, żeby sprawdzić czy nie przemycamy tam czasem jakiś zakazanych rzeczy. No ale że nic nie przemycaliśmy, to sprawnym ruchem przykręcił śrubki spowrotem i poszedł straszyć Japończyka. Na granicy trwało to wszystko chyba ze 2h, ale wreszcie udało się i wjechaliśmy do Rumunii.
No cóż, Rumunia w tym roku, a szczególnie na tej trasie, nie była zbyt zachęcająca. Krajobraz – pola kukurydzy po horyzont. Ludzie – hmm…, pewna pani sprzedająca chrust (?) na jednej ze stacji, pokazała Japończykowi swoje piersi i zaczęła się śmiać. Nam jakoś nie było do śmiechu i zaczęliśmy się jeszcze bardziej zastanawiać, czy spać w Bukareszcie – mekce zła, gdzie na dworcu sfory nabuchanych klejem wyrostków atakują turystów (tak przynajmniej opisywano wtedy na forach stolicę Rumunii…).
Zastanawialiśmy się co tu robić i wtedy z pomocą przyszedł nam „szwendający się pan”, który gadka szmatka, dał nam do zrozumienia, że za 20 dolarów od osoby pozwoli nam dojechać do Sofii na bilecie Czerniowce-Bukareszt. Powahaliśmy się trochę, ale w końcu dobiliśmy targu i po "podpisaniu kontraktu" dostaliśmy jeszcze od pana czaj.